Witajcie piękne istoty!
Dziś test nowości od Maybelline, czyli obiektywna recenzja tuszu Big Shot Colossal. Jest to kolejne „żółte” dziecko z bardzo popularnej serii Big Shot (moja przyjaciółka nazywa je potocznie żonkilami). Tym razem nie tylko w wersji colossal, ale BIG KOLOSALNEJ.
Colossal Big Shot Maskara ma za zadanie szybko i sprawnie wydłużyć, pogrubić i zagęścić rzęsy, sprawiając, że staną się one mega długie, grube, gęste – tak wyraziste, że widoczne niemal ze zdjęć satelitarnych. Zawstydzą nawet Mur Chiński.
Maskara jest zamknięta w charakterystycznym, żółtym pojemniczku, dużym … (dużym? Można śmiało powiedzieć, że opasłym!). Czy fat mascara = fat rzęsy?
Maybelline przy tworzeniu tuszów do rzęs od początku stawia nie tyle na maskarę i jej formułę, ile na szczoteczkę. Każda wersja tuszu posiada inną, coraz bardziej innowacyjna i nietypową spiralkę. Ta wersja również została obdarzona nie lada szczoteczką: każdy silikonowy włosek na główce spiralki jest pofalowany. Ma to ekstremalnie intensyfikować wygląd włosków i to już od pierwszej warstwy nałożonego tuszu.
Przyznam szczerze: wierzę w dobrze zaprojektowaną spiralkę, ale ta jest chyba jednak troszkę zbyt ekstremalna. Mam wrażenie, że zachodzi tu pewien dysonans w makijażu: spiralka, zamiast równomiernie rozprowadzać maskarę po prostu zakrzywia nieznacznie włoski. Druga warstwa tuszu Big Shot Maskara sprawia, że rzęsy wyglądają jak u nastolatki, która dopiero uczy się tajników makijażu: są powykrzywiane na wszystkie strony, jedna jest dłuższa od drugiej i – o zgrozo – jedna grubsza od drugiej. Trzeciej warstwy nie radzę nakładać. Poskleja wasze rzęsy w stertę połamanych pajęczych nóżek. Innymi słowy – maskara może być dobra dla kobiet, które mają bardzo krótkie i cienkie rzęsy. Każdy inny rodzaj rzęs niech drży przed taką szczotą. Mam wrażenie, że Colossal Big Shot Maskara w ogóle nie dba o precyzję w makijażu. To tak, jakbyśmy oddały swe rzęsy pod opiekę szalonego wizażysty. Kolosalne nieporozumienie.
Dodaj komentarz